Internetowy Katalog Motoryzacyjny, od: 2003-02-13, nakład: nieograniczony, cena: 0 czegokolwiek
IKM.wz.cz
Start Artykuły Galeria Informacje Części Literatura   
Ładowanie wyszukiwarki google...


Fotki:
Ci wspaniali mężczyźni w swoich jeżdżących maszynach

Ci wspaniali mężczyźni w swoich jeżdżących maszynach

Ci wspaniali mężczyźni w swoich jeżdżących maszynach

Ci wspaniali mężczyźni w swoich jeżdżących maszynach

Ci wspaniali mężczyźni w swoich jeżdżących maszynach

Ci wspaniali mężczyźni w swoich jeżdżących maszynach

Ci wspaniali mężczyźni w swoich jeżdżących maszynach

Ci wspaniali mężczyźni w swoich jeżdżących maszynach

Ci wspaniali mężczyźni w swoich jeżdżących maszynach

Autor: Tadeusz Rychter <> Źródło: Młody Technik 2/1969 <http://www.mt.com.pl> Nie tak dawno przeżywaliśmy emocje startu polskiej załogi Sobiesław Zasada — Marek Wachowski w rajdzie (a może raczej w wyścigu) Londyn — Sydney. Emocje były tym większe, że nasza załoga trzymała się doskonale i zajęła świetne, czwarte miejsce. Przejechanie trasy o łącznej długości ponad 10 tysięcy mil (około 16 tysięcy kilometrów), biegnącej przez trzy kontynenty, przecinającej 11 granic państwowych nie było dla kierowców zabawą. Kręte drogi alpejskie były dziecinnie łatwe w porównaniu z gruntowymi, biegnącymi na przełaj drogami Azji i Australii, drogami bez drogowskazów, odległymi od osiedli, pozbawionymi wszelkiej stałej opieki technicznej. Pokonanie w takich warunkach ogromnej odległości 16 tysięcy kilometrów jadąc non-stop z przeciętną prędkością rzędu 100 km/h jest rzeczywiście wspaniałym wyczynem. Lecz spójrzmy na współczesne imprezy samochodowe i z innej strony. W rajdach konkurują ze sobą ekipy fabryczne. Samochody przygotowane są specjalnie do zawodów dużym nakładem kcsztów ponoszonych przez wytwórnie. Wzdłuż całej trasy rozstawione są samochody obsługi technicznej, gotowe w każdej chwili nieść pomoc ekipie, której samochód odmawia posłuszeństwa. Zadaniem kierowców jest wyłącznie jazda; z naprawą samochodów stykają się tylko w wyjątkowych przypadkach. Wyniki bardzo trudnych imprez są więc wykładnikiem zarówno umiejętności kierowców, jak i jakości sprzętu i niezawodności obsługi technicznej. Zdając sobie sprawę z jakości i niezawodności dzisiejszych samochodów startujących w wielkich imprezach sportowych, samochodów wspartych doskonale zorganizowaną obsługą techniczną, myślą mimo woli wędrujemy w czasy ostatnich lat ubiegłego wieku. Jest grudzień 1893 roku. W paryskim dzienniku „Petit Journal" ukazuje się artykuł, w którym czytamy: „»Petit Journal« ogłasza współzawodnictwo, które będzie nagradzane wysokimi nagrodami pieniężnymi. Zawcdy pod nazwą »Konkurs pojazdów bez koni« jest otwarty dla wehikułów wszelkich rodzajów, niezależnie od tego, czy są one napędzane gazem, benzyną czy elektrycznością. Jazda konkursowa odbędzie się wiosną roku 1894 na trasie Paryż — Rouen. Wehikuły mają być bezpieczne, łatwe do prowadzenia, wygodne dla jadących, niezbyt drogie w użyciu". Nastąpiło wielkie poruszenie. Tego jeszcze nie było. Cały świat mówił o wyścigu. Ludzie chłonęli z zapałem każdą nową wiadomość. Kto wygra? Który rodzaj napędu okaże się lepszy, parowy czy benzynowy? Każda fabryczka, warsztat, ba, nawet każdy domorosły konstruktor uważał za swój obowiązek stanąć w szranki współzawodnictwa. Zaczynają napływać pierwsze zgłoszenia. Samochody parowe, benzynowe, pojazdy napędzane pedałami, ciężarem pasażerów, elektrycznością i wreszcie siłą wody mają walczyć ze sobą o palmę pierwszeństwa. Zwycięstwo równe jest szalonej reklamie, więc producenci wszelkich „pojazdów bez koni" wychodzą ze skóry, aby zaprezentować się jak najlepiej. 22 lipca 1894 roku. O godzinie 8 rano staje na starcie 21 pojazdów. Oto spokojnie czeka na start hrabina de Dion siedząc na szczycie parowego ciągnika „De Dion-Bouton" z naczepą w postaci połowy powozu konnego. Oto wspaniałe, elegancko wykończone samochody „Peugeot" z benzynowymi silnikami „Daimlera". Oto rasowe pojazdy firmy „Pannhard & Levassor". Do startu tylko minuty. Zjawia się ostatni zawodnik. Jego ogromny parowy wehikuł, mieszczący aż dziewięciu pasażerów, wtacza się na start wśród wesołości tłumnie zgromadzonej gawiedzi. To pojazd pana Scotta, kapelusznika z E-pernay. Pomalowany w jaskrawe kolory, obwieszony jest niezliczoną ilością mniejszych i większych dzwoneczków, budzących tak powszechną wesołość. Organizatorzy zawodów nakazują natychmiastowe zdjęcie tych instrumentów, naruszających wyraźnie powagę zawodów. Dzielny kapelusznik nie ustępuje. Dostojnie wyciąga z kieszeni pismo, podpisane przez prefekta prowincji, uciszając nim protesty organizatorów. Czytamy w nim: „Zawiadamia się pana Scotta, kapelusznika i właściciela parowego wehikułu, że ma on obowiązek ozdobić swój pojazd dzwonkami, które nie tylko zagłuszą obrzydliwy hałas wylatującej pary i zgrzyt mechanizmu, ale zabezpieczą również od niepokoju przy napotkaniu zaprzęgów, albowiem dzwonki te będą wywoływały u mijanych zwierząt pociągowych ojczyste złudzenia, gdyż ogólnie jest wiadomym, że we wsi konie mają dzwonki przy zaprzęgach; będzie więc im się wydawało, że jedzie taki zaprzęg konny, a nie buchający parą i dymem pojazd bez koni". Wystartowali! Z 21 startujących samochodów do mety dojechało 15. Szesnasty, napędzany silnikiem parowym, dosłownie rozsypał się już na ulicach Rouen, jakby przeczuwał zmierzch pojazdów parowych. W tym pierwszym w świecie wyścigu pierwszy i ostatni raz zwyciężył samochód parowy hrabiego de Dion. To były dopiero początki. Wyścigi nabierają charakteru sportów narodowych. Rosną moce silników, rosną osiągane prędkości, za którymi nie zawsze nadąża konstrukcja pojazdów. Mnożą się kraksy i wypadki. Niedoskonały sprzęt przysparza mnóstwa kłopotów zawodnikom. Szczególnie mocno daje się we znaki ogumienie. Jeszcze bardzo niedoskonałe, cienkie opony, wymagające pompowania do wysokiego ciśnienia, pękające przy byle okazji były zmorą dla zawodników. Eduard Michelin, wynalazca ogumionych pneumatyków na wymiennych obręczach, podczas wyścigu Paryż — Bordeaux w 1894 roku miał aż kilkadziesiąt przebić opon, które łatał z niezwykłym uporem. Dojechał do mety jako ostatni, ale jednak dojechał. To byli twardzi ludzie. Na przełomie XIX ł XX wieku żywiołowy rozwój wyścigów samochodów przyćmił nieco równie niezwykłe wyczyny - rajdy. Rajdami nazywano wówczas wszelkie dłuższe podróże, lecz wiele z nich przeszło do historii jako wyczyny wybiegające swoim rozmachem daleko w przyszłość. Oto baron Liebieg i jego przyjaciel Stranski już w roku 1894 przebywają na samochodzie „Benz" trasę długości 2500 kilometrów z przeciętną prędkością aż 13,5 km/h. Pięć lat później młodziutki Ray Chapin przyjeżdża w celach reklamowych z Detroit do Nowego Jorku jadać 1350 kilometrów po zupełnych bezdrożnych. Oto J. F. Miller z Chicago wybiera się z żoną do Syracuze i z powrotem, przebywając trasę długości 3200 km. W historii automobilizmu zapisuje się także Charles J. Glidden, który w ciągu pięciu lat przejechał ponad 80 tysięcy kilometrów podróżując po całym świecie. Wyczyny te nie były zbyt głośne. Pierwszy, szeroko reklamowany rajd dookoła świata miał przebieg dość humorystyczny. Co prawda, przygotowania do podróży prowadzone były z nie spotykanym dotąd rozmachem i z takim też podróżnicy przebyli pierwszy etap z Londynu do Paryża. Do następnego etapu wyruszyli po... sześciu tygodniach, w czasie których pozwalali się gościć i nagradzać Francuzom. Berlin osiągnęli po 12 dniach jazdy i pozostali w nim następnych tygodni dziewięć. Ostatnia wiadomość o dzielnych podróżnikach dotarła do Londynu 1903 roku. Donoszono w niej, że porzucili dni swój samochód pod Niżnym Nowogrodem ł wracają do kraju koleją. Przyczyna była prosta: zamarzająca woda w silniku spowodowała jego kompletne zniszczenie. Imprezą poważną, o nie spotykanym dotąd zasięgu, był zainicjowany przez paryski dziennik „Le Matm" gigantyczny rajd Pekin — Paryż. Trasa długości 16 tysięcy kilometrów nasuwa nam myśl porównania tego rajdu z zakończonym niedawno rajdem Londyn — Sydney. Na statku wiozącym samochody do Pekinu można było zobaczyć dwa lekkie, dwucylindrowe samochody „De Dion-Bouton", czterocy-lindrpwy holenderski „Spyker", trzykołowy pojazd „Contal" oraz ciężki samochód „Itala" księcia Scipio Borghese. Trasa rajdu biegła na przełaj po bezdrożach, przez obszary dzikie i bezludne. Na zawodników czekały dziesiątki niebezpieczeństw oraz setki mniejszych i większych, a niekiedy nawet, zdawałoby się, nie do pokonania trudności. Zawodnicy wiedzieli o tym doskonale, toteż trudno jest nie podziwiać ich wielkiej cowagi. Rzeki i strumienie bez mostów, obszary pustynne, bagna, palące promienie słońca, dzikie zwierzęta i nieprzychylni ludzie stanowiły przeszkody nie lada. Zawodnicy trzymali się wiec razem aż do granic Europy. Od tej chwili na czoło wysunął się książę Borghese, który nie oddał prowadzenia aż do końca. Witany owacyjnie, wjechał do Paryża dokładnie w 60 dni po opuszczeniu Pekinu, o ponad 20 drą wyprzedzając swoich konkurentów. Świat nie zdążył jeszcze odetchnąć po emocjach wyścigu Pekin—Paryż, gdy wybucha nowa sensacja. Oto w dwa tygodnie po triumfalnym wjeździe księcia Borghese do Paryża odbywa się start do następnego niezwykłego wyczynu. Porucznik niemiecki Paul Graetz z mechanikiem rusza w podroż po Afryce na specjalnie przygotowanym do rajdu samochodzie „Benz". Od samego początku wyglądało, że wszystkie złe moce sprzysięgły się przeciw śmiałkowi. Braknie paliwa, raz po raz pękają cylindry silnika, buntują się mechanicy. Kilkakrotne wielotygodniowe przerwy w podróży spowodowane oczekiwaniem na karawany wiozące dla niego paliwo i części zamienne nie potrafiły zniechęcić Graetza. W takich warunkach pęknięcie tylnej osi było naprawdę drobiazgiem. Porucznik Graetz, dążący z niesamowitą wprost wytrwałością do celu, osiąga go po prawie dwóch latach tułaczki. Wjeżdża do Swakopmund na samochodzie, w którym tylną oś zastępuje wbudowana naprędce oś z lawety armatniej. Jakież było jego zdziwienie, gdy dowiedział się, że podczas jego zaciętej walki z przyrodą i przeciwnościami losu odbył się inny wyścig, który zajął poczesne miejsce w historii automobilizmu. Ten pamiętny wyścig, będący największym wyczynem samochodowym z początku XX wieku nie powtórzonym do dnia dzisiejszego, był wyścigiem zainicjowanym pod hasłem „Nowy Jork — Paryż w samochodzie bez użycia parostatku". Trasa miała wieść z Nowego Jorku na Alaskę, potem drogą kołową po lodzie przez cieśninę Beringa do Rosji i dalej lądem do Paryża. Gigantyczny wyścig rozpoczął się 12 lutego 1908 roku. Na start udało się tylko sześć odważnych załóg odprowadzanych przez wiwatujące tłumy, tudzież 200 samochodów. Na znak startera ruszyły trzy załogi francuskie na samochodach „De Dłon-Bouton" i „Motobloc" o mocy 30 KM oraz samochodzik „SizaireNaudin" o mocy zaledwie 12 KM. Ruszyli też Włosi na samochodzie „Zust" (40 KM). Niemcy na „Protosie" (34 KM) i wreszcie Amerykanie na samochodzie „Thomas Flyer" (60 KM). W czasie, gdy nie zmęczone jeszcze załogi pokonywały pierwsze trudności drogi, organizatorzy wyścigu orientują się, że przejazd przez cieśninę Beringa i Syberię nie będzie w ogóle możliwy. Ustalono, że dokładnie 5 marca samochody zostaną załadowane na pociągi w miejscowościach, do których zdołały dotrzeć i będą przewiezione do Seattle. Stąd statek zabierze je do Władywostoku. Oczywiście, będą liczone dni opóźnienia w stosunku do aktualnie prowadzącego wyścig. Na czoło wysuwa się amerykański „Thomas", a o dzień za nim jadą: „Zust" i „De Dion-Bouton". Uszkodzenie tylnej osi eliminuje małego „Sizaire-Naudin". Przez błota i śniegi przebija się dzielnie „Motobloc" dotrzymując towarzystwa „Protosowi". Kierowca „Protosa", porucznik Koeppen jest już solidnie zmęczony. Los uwziął się na niego od samego początku. Łamią koło i musi wykonać nowe kosztem straty całego dnia. Padający w tym czasie śnieg zasypuje drogi i zmusza dzielnego porucznika do jazdy po torach kolejowych. Pęka wąs zwrotnicy i porucznik jedzie koleją po nowy. Na domiar złego opuszczają go dwaj współtowarzysze. Lecz Koeppen jest wytrwały. Angażuje na miejscu młodego amerykańskiego technika Snydera i rusza dalej. W Chicago zaskoczenie nowymi zmianami. Zakazano użycia kolei. Do San Francisco trzeba dojechać na własnych kołach. I znowu wieją dla Koeppena przeciwne wiatry. Traci cenne dni czekając na opony, które przed wyścigiem wysłał do Seattle. Z ogromnym wysiłkiem przebywa Góry Skaliste, aby dowiedzieć się, że Amerykanie przebyli je tunelem, przez który władze kolejowe zabroniły przejechać Koeppenowi. Nie koniec na tym. O mało nie rozjechany przez pociąg na przejeździe kolejowym, traci dwie doby na naprawę mechanizmu różnicowego, a następnie wymienia urwane korbowody. 16 maja zawija do Władywostoku statek wiozący zawodników i samochody. Wyścig zaczyna się od nowa. Jednak jadą już tylko trzy załogi. Na czele amerykański „Thomas" zmieniający prowadzenie z niemieckim „Protosem", a z tyłu nie mogący wytrzymać ostrego tempa Włosi. Teraz porucznik Koeppen pokazuje, co umie. Gna na łeb, na szyję, korzystając ze wszystkich możliwych sposobów. Jedzie drogami, torami kolejowymi, jezioro Bajkał przepływa statkiem. Jest pierwszy w Czycie, pierwszy wjeżdża do Europy, aby wreszcie po ponad pięciomiesięcznych zmaganiach z trasą wjechać do Paryża. Jest tak zmęczony, że nie cieszą go nawet wiwaty rozentuzjazmowanych tłumów. Porucznik Koeppen nie wygrał tego wyścigu. Cztery dni później wjechała do Paryża załoga amerykańska, mająca przecież w zapasie znaczną przewagę uzyskaną jeszcze w Ameryce. W następnych latach odbywa się wiele rajdów i wyścigów o nieprzeciętnym zasięgu, lecz nigdy dotychczas nie powtórzono wyczynów kierowców z pierwszych lat XX stulecia. Obecnie, gdy pokonanie znacznej nawet odległości nie stanowi żadnego problemu, wyczyny ówczesnych kierowców niesłusznie tracą uznanie w oczach wielu sympatyków motoryzacji. Dziś mamy do dyspozycji wspaniałe, niezawodne, dające się bez wysiłku prowadzić samochody. Pokonujemy na nich setki i tysiące kilometrów dróg, pokrytych gładkimi jak stół nawierzchniami. Jeździmy drogami świetnie oznakowanymi, mamy do dyspozycji stacje benzynowe i stacje obsługi. Samochód jest dzisiaj przedmiotem codziennego użytku. Pierwszy od ponad pół wieku naprawdę wielki wyścig — to właśnie wyścig Londyn — Sydney. Wysiłek dla kierowców ogromny, lecz o ile mniejszy niż przed pół wiekiem. O ile bezpieczniej, p ile spokojniej jadą dziś kierowcy wiedząc, że w każdej chwili mogą liczyć na pomoc obsługi wyścigu. Wypadki zdarzają się rzadko. Dzisiejsze możliwości szybkiej a zarazem bezpiecznej jazdy nie powstały od razu. Latami tworzyli je ludzie zamiłowani w samochodach, nie szczędząc wysiłku i trudu, poświęcając zdrowie, a często i życie dla sprawy motoryzacji. Cofnijmy się raz jeszcze do dnia 24 maja 1903 roku. Tego dnia cały Paryż wyległ na ulice i podąża do Versailles. Wśród ludzkiej ciżby jadą też zawodnicy, którzy za kilka godzin wystartują do wyścigu na trasie Paryż — Madryt. Meta pierwszego z trzech etapów oczekuje zawodników w Bordeaux, odległym o 632 kilometry. Start! Wyścig rozpoczęty. Nikt jeszcze nie przeczuwa, że będzie to jeden z najstraszliwszych, uwieńczonych krwawym żniwem wyścigów. Z szaleńczą prędkością pędzą zawodnicy wśród tumanów podnoszonego przez koła pojazdów kurzu, utrzymującego się w powietrzu długie godziny. Nierzadko jedynym drogowskazem są czubki wystających ponad warstwę kurzu przydrożnych drzew. Po trasie wyścigu snują się tłumy widzów, jakby nie zdających sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Panuje atmosfera entuzjazmu i rozbawienia. Świątecznego nastroju nie zdołają zepsuć mnożące się wypadki. Oto pod rozpędzony samochód Touranda wpada nieostrożna kobieta powodując kraksę. G.nie kobieta, giną dwaj ludzie z tłumu, ginie mechanik, a kierowca odnosi ciężkia obrażenia. Lorraine — Barrow omija wielkiego psa, który wyskoczył na drogę. Samochód rozbity, mechanik nie żyje, kierowca umiera w szpitalu. Anglik Porter, ranny po wypadku na przejeździe kolejowym, patrzy bezsilnie, jak jego mechanik pali się żywcem. Anglik Austin w pełnym biegu mija wrak pięknego białego „Mercedesa", który wyprzedzał go niespełna kilka minut temu. Becou-nais i Jeandre zderzają się. Stead traci w kurzu orientację i wjeżdża do rowu rozbijając doszczętnie samochód. Wreszcie, w tym samym czasie, gdy Louis Renault wysuwa się na czoło wyścigu, pędząc z niesamowitą tą w tych warunkach prędkością 145 km/h, jego brat Mar cel przeżywa tragedię: przygnieciony przez samochód, umiera następnego dnia w szpitalu. Meta. Dopiero teraz, gdy zaczynają przychodzić meldunki z trasy, ludzie zaczynają zdawać sobie sprawę z rozmiarów tragedii. Zawodnicy odmawiają dalszej jazdy, władze państwowe po prostu jej zabraniają. Okropne żniwo zebrane przez śmierć na tym jednym tylko etapie wyścigu każe zastanowić się nad szaleńczą odwagą ówczesnych auto-mobilistów. Przecież prędkość przeciętna zwycięzcy etapu wyniosła... niewiarygodne — 105 km/h! Na szutrowych drogach, w obłokach kurzu, wśród publiczności wyległej na trasę osiągnięcie takiej prędkości zakrawa na wyczyn niesamowity. Zważmy przecież, że ówczesne samochody miały hamulec na wał napędowy, sztywne osie na twardych, piórowych resorach bez amortyzatorów. Wąskie i gładkie opony O wysokim ciśnieniu, pękające aż nazbyt często, prosty mechanizm kierowniczy oraz brak łożysk tocznych (!) dopełniały miary prymitywizmu jeżdżących z takimi prędkościami pojazdów. Skłońmy więc czoło przed ludźmi, którzy w takich warunkach, dobywając ostatnich sił, walczyli do upadłego o ideę automobilizmu. To właśnie im zawdzięczamy, że dzisiaj możemy tak szybko i bez wysiłku przenosić się z miejsca na miejsce za pomocą wspaniałego wehikułu, który już 100 lat temu nazwany został samochodem. Tadeusz Rychter

Strona stworzona przez jaro (http://jaro.wz.cz). Użyte wtyczki: fancybox, tablesorter porawiony przez Bill Beckelman.
Administrator: JjF. stat4u
Szczególne podziękowania dla magazynu "Młody Technik" (http://www.mt.com.pl) za udostępnienie ogromnej ilości materiałów.