Internetowy Katalog Motoryzacyjny, od: 2003-02-13, nakład: nieograniczony, cena: 0 czegokolwiek
IKM.wz.cz
Start Artykuły Galeria Informacje Części Literatura   
Ładowanie wyszukiwarki google...


Fotki:
Starem przez Saharę

Starem przez Saharę

Starem przez Saharę

Starem przez Saharę

Autor: Dobiesław Walknowski <> Źródło: Młody Technik 4/1971 <http://www.mt.com.pl> 1080 kilometrów we wnętrzu Sahary. Przystajemy na parę godzin. Sionce prawie w zenicie. Wysoki samochód pozwala na wpełznięcie w jego cień, który kojarzy się z Modem — nasze cienie mają 46°C!... Aby usprawiedliwić tytuł i przedstawić swój własny stosunek do samochodu, muszę poprzedzić tę relację krótkim wyjaśnieniem. Jestem wewnętrznie przekonany, że samochód to istota żywa, zmienna, potrafi się „ułożyć do ręki" i pozwala kierowcy kształtować swój charakter, nabiera bowiem cech wynikających z indywidualnego stylu jazdy użytkownika. Tym samym owo miłe, bardzo popularne, ogólnie dostępne, niespecjalistyczne narzędzie zyskuje coś wspólnego z człowiekiem. Interesuje mnie funkcjonalność zespołów określana za pomocą reakcji kierowcy na bodźce zewnętrzne występujące w czasie ruchu pojazdu. Badania tych reakcji są przydatne zarówno do projektowania informacji sygnalizacyjnej, jak również do takich rozwiązań konstrukcyjnych i takiego kształtu oraz usytuowania urządzeń, które optymalnie ułatwiłyby obsługę, narzuciły podświadomości prawidłowe nawyki, umożliwiły ich szybkie zapamiętanie i utrwalenie, a wszystko to przy uwzględnieniu ludzkich zdolności ruchowych i możliwości orientacyjnych. Granica między człowiekiem i jego ulubioną maszyną staje się jeszcze bardziej elastyczna ze względu na wzajemne interesy; samochód wygodnie przenosi pasażera z miejsca na miejsce, człowiek z kolei dba o samochód. Samochód, który przejął funkcję pięknych zwierząt — koni, wielbłądów, słoni — dziedziczy również w pewnym stopniu ludzkie przywiązanie, na które zasługuje swoją sprawnością i posłuszeństwem, logiką formy i bogactwem wrażeń, jakich gotów jest dostarczyć. Romantyczne spojrzenie na samochód nie przeszkadza w dokładnej znajomości wszelkich możliwych tajemnic silnika. Zainteresowanie nimi wypływa i z wrodzonej ludzkiej ciekawości, i z przekonania o konieczności upraszczania, usprawniania mechanizmu.. Na przykładzie badania zabytków kultury materialnej z różnych okresów dziejów ludzkich widzimy, że wynalazki dokonane przez człowieka od pradziejów imponują swoją logiką. W technice niewzruszona pozostała prastara zasada szukania rozwiązań najprostszych i ciągle istnieje możliwość odkryć przypadkowych, będących wynikiem uważnej obserwacji. Jestem zwolennikiem koegzystencji między maszyną a człowiekiem, mylnie niekiedy sobie przeciwstawianych. Na pustyni życie ma jeden wymiar: trzeba o wszystkim decydować samemu i brać odpowiedzialność za każdą decyzję, a STAR 66 jest samochodem seryjnym, nie przystosowanym specjalnie do przejazdu przez Saharę; ma natomiast za sobą trasy w Azji. W zakładach FSC odradzano zabierania w nową podróż tego samego samochodu, którym w ubiegłym roku przejechałem do Afganistanu. Sprawiał wiele kłopotu przez nadmierną eksploatację — norma producenta na obciążenie dopuszcza w terenie 2,5 tony, a był załadowany 6 tonami i do tego dochodziła przyczepa 1,5 tony. Ale właśnie dzięki tym kłopotom poznałem dokładniej samochód i na tym zbudowałem zaufanie. Powinniśmy wygrać. Niełatwo zadowolić czytelnika wymagającego barwnych wydarzeń i przygód, i to przede wszystkim przygód człowieka oddzielonego od maszyny. A tymczasem widzę tylko pustynię z jej bezkresnym horyzontem, od której odgradza mnie kabina samochodu. Czas jest nieubłagany, przesuwa mnie wraz z pojazdem po bezkresnym, gorącym, suchym oceanie, myśl rwie się, jest upał. Namoczony dla ochłody ręcznik wydaje zapach spalonego żelazkiem płótna. Nieskończoność piasku... Maszyna jest dziełem myśli i rąk ludzi... Dzięki maszynie człowiek staje się mniej zależny od przyrody... Maszyna ochrania mu życie... Monotonny, pewny i silny dźwięk pracy silnika uspokaja, słyszę szmer przesypywanego kołami piasku. Upał, gorący, suchy żar i nieogarnięty spokój — cisza, której nie potrafi zakłócić praca pojazdu. Wychylam się z kabiny, patrzę na koła. Wszystko dobrze, ale ślad pozostawiony na piasku przypomina mi to, co pozostało za nami. Stopniowo zapominam, gdzie jestem, już nie czuję upału, oczy automatycznie wyszukują przed pojazdem najdogodniejszych możliwości przejazdu pomiędzy barchanami. Silna i budząca zaufanie maszyna daje możność wracać po własnych śladach, pozwala na zapadnięcie w myślowy trans. Wywołane obrazy pojawiają się na tle bezkresu tak niepojętego, że przestaje on być realnym tłem. Przed oczami przesuwają się prawie realne obrazy ludzi, miast, myśl błądzi wokół rozmów, minionych sytuacji, pozostawionych daleko bliskich. Nagle czuję zapach benzyny! Dlaczego? Otaczający świat przybiera natychmiast rzeczywiste kształty. Czy to silnik? Nie, pracuje miarowo, spokojnie. Więc co? To nie stąd, nie z kabiny. Szukam zapachu w powietrzu, nie powinienem się zatrzymywać, podczas ruchu wiatr rozprasza opar benzyny, oddala możliwość pożaru. Samochód pracuje na odpowiednim przełożeniu, zatrzymanie się spowoduje utratę stałej szybkości, którą pojazd mozolnie zdobył, trzeba wtedy zaczynać od nowa. Węszę nadal za zapachem i jest! To z tyłu. Wołam: „Arpad, sprawdź beczki, może któraś leje!"... Tak, to przepuszcza! korek! Powraca świat wyobraźni. Ślad pozostawiony na piasku zmusza do powrotów. Jest to ucieczka, która pomaga trwać: wyjazdy, dom, Mongolia, pustynia Gobi, to było... Zaraz, kiedy to było? 64 rok czy... Nie, to przecież 1963, 64, 65. Tak, ale wtedy było twardo, mało piasku. „Piasek" - — to słowo powoduje momentalny powrót na trasę, nasłuchuję, wszystko dobrze — skrzynia biegów, silnik, wały pędne, czysty ton pracy. „A widzisz, wszystko dobrze" — myślę z sympatią o STARZE. Właściwie czasem rozmawiam z nim i jest to dialog w języku ojczystym, bowiem trzej jadący ze mną koledzy są Węgrami i wspólnie porozumiewamy się w języku niemieckim. Cisza na biwaku. Dziś wyjątkowo bezwietrznie. Leżę na piasku. Nade mną bliska a jednocześnie nieogarnięta kopuła nieba z miliardami iskier. Czuję zapach rozgrzanego oleju i żelaza, samochód stygnie obok. Nagle niepokój o to, czy rano zastartuje jak zwykle, od razu i bezbłędnie, czy wszystko będzie dobrze. Jeszcze raz kontroluję w pamięci czynności, jakie wykonałem po zatrzymaniu się na biwak. Nie mogę zasnąć: myślę o tym, że nie mam radionadajnika. Przypominam sobie pierwsze godziny, gdy wjeżdżałem w piaski. Myślałem: „może zawrócić?" - ale nie mogłem się zdobyć na zatoczenie kręgu, coś pchało mnie do przodu, za wszelką cenę do przodu. Pierwszy dzień — jeszcze można wrócić, jeszcze czułem się bezpieczny, że jestem tylko o jeden dzień jazdy od ludzi. Drugi... trzeci... czwarty dzień, dalsze... i tak nabieram zaufania do maszyny. Aż przyszedł dzień, w którym nie było odwrotu — to połowa trasy, teraz tylko naprzód. Wydawało się, że najgorsze jest za mną. Gdybym wiedział pierwszego dnia, jak będzie dalej, może zawróciłbym. Po co to robię?... — zastanawiam się, myślę, że przyjemnie jest decydować o sobie, żyć bez zawiści i zazdrości, bez tego wszystkiego, co czyni życie walką bez sensu. Tutaj mam ten jeden wymiar: muszę osiągnąć cel i tylko ja decyduję, w jaki sposób to zrobić, decyduje też świadomość, dla kogo to robię. Wielka atramentowa cisza. Usypiam. Wstaję na godzinę przed wschodem słońca, budzę Węgrów, towarzyszy wyprawy. Śniadanie. Sprawdzam benzynę, zabrałem na ten odcinek Sahary 1300 litrów, wydaje się z obliczeń dotychczasowych, że to powinno wystarczyć. Rezerwę mam tylko na 320 km, o tyle wolno się pomylić zmierzając do miejsca, gdzie są ludzie i benzyna. Pytam Denesza, który zajmuje się wydzielaniem wody, ile mamy rezerwy. Zabraliśmy 270 litrów, na więcej nie było miejsca. Ale wszystko na razie dobrze. Biwak na 1080 kilometrze we wnętrzu Sahary. Przystajemy na parę godzin, słońce prawie w zenicie, nasze postacie rzucają cienie ledwie zakrywające nasze stopy. Wysoki samochód umożliwia wpełzniecie w jego cień, który zawsze kojarzy się z chłodem. Nasz cień ma 46°C! Leżąc wtykam termometr w oślepiającą plamę piasku, sięgającą aż gdzieś ku horyzontowi. Czuję upał na wyciągniętej z cienia ręce i tym bardziej chłodniejszy jest nasz cień. Termometr wyjęty z piasku wskazuje 64°C. Cisza. Są to najgorętsze godziny dnia: 10. do 17. Można by jechać, ale to zbyt ryzykowne narażanie odporności ludzi i maszyny. Zapadamy w nerwowy półsen. Przeszkadza oślepiające światło, nie pomaga dodatkowe zasłanianie oczu, blask przewierca całe ciało. Cisza zabijająca natychmiast każdy dźwięk. Patrzę na zegarek: zatrzymaliśmy się dopiero 20 minut temu! Trzeba coś robić. Schodząc z samochodu, pozdejmowaliśmy wszystko, co nam będzie potrzebne do obiadu, do popołudnia nie musimy wychodzić z cienia. Powoli, tak aby to nam zabrało jak najwięcej czasu, dzielimy zawartość puszek, podajemy sobie menażki, łyżki, wodę. Nasz obiad składa się z suhara z piaskiem, a ściślej — piasku z rozmoczonym sucharem, piasku z zielonym groszkiem, piasku z sardynkami, piasku z wodą, piasku z dżemem, piasku z rodzynkami, piasku z daktylami i na deser — piasku wdychanego z dymem papierosa. Stale obawiam się pożaru, to chyba najgroźniejsze, co mogłoby się wydarzyć: wszystko zeschnięte na pieprz, a do tego jeszcze parę setek litrów parującej benzyny... Lepiej o tym nie myśleć. Coś czarnego przemyka parę metrów od nas, raz, drugi. Nie mam pojęcia, co to takiego. Wychylani ostrożnie głowę, nic nie widzę. Kręcę głową na wszystkie strony i nagle — mignął ptak! Przyglądam się i rozpoznaję charakterystyczną sylwetkę jaskółki: krąży nad nami. Staram się jej nie płoszyć, powoli nalewam do puszki wodę i, czołgając się, wolno przesuwam puszkę o parę metrów od samodiodu. Po kilku niskich okrążeniach jaskółka siada i pije. Musiało jej dobrze dopiec. Może kiedyś miała swoje gniazdo pod okapem stajni w kraju? Stąd, gdzie obecnie się znajdujemy, jest 680 kilometrów w prostej linii do wybrzeża Morza Śródziemnego, do najbliższej studni w Um Al Araneb — 123 kilometry. Wiatr, zamiast chłodzić, parzy. Monotonna, bez zakłóceń praca silnika pozwala uciec od rzeczywistości. Jest to wypoczynek zbudowany na zaufaniu do maszyny.-Z sympatią wspominam fabrykę, kadrę techniczną, dyrektorów, robotników, przywołuję pojedyncze postacie, wracają ich oczy patrzące z sympatią, niedowierzaniem i troską. Gdyby teraz wiedzieli, że wszystko jest dobrze! Wiem, że muszę dojechać i musi wrócić do nich ten samochód. Gdy wyjeżdżałem w pustynię, łączny ciężar samochodu wynosił 11 ton, teraz ubywa paliwa, wody i żywności, jest coraz lżej. Tak, pustynia Gobi to był przedsmak tego, co jest tutaj. Potem, w 1966 r., tym samym samochodem: Turcja z cudną wodą Morza Czarnego, Ararat, Irak, Iran — Wielka Słona Pustynia, Jordania — Morze Martwe z fenomenalną kąpielą, Bagdad — egzotyka wschodu, oazy, Jerozolima, Babilon, Jerycho, cedry libańskie, Syria — Crac de Chewalier i urocze góry Afganistanu — Hindukusz. Szlachetni, prymitywni i serdeczni Nafarowie — ludzie gór, a potem lodowce, wieczne śniegi i wędrówka po skalnych szlakach. To przypomina mi kolegę, który pozostał tam na zawsze, pozostał w wiecznym majestacie siedmioty-sięcznego szczytu. Zaczynam odczuwać upał, błyskawicznie przeskakuję myślą z chłodu lodowców w żar wielkiej, piaszczystej patelni. Kontroluję przyrządy: woda 80°C — dobrze, olej — dobrze, ale jednak coś się dzieje. Sprawdzam kolegów, widzę szare mimo opalenizny twarze — napięcie. Muszę wyglądać tak samo. Patrzę na zegar, szybka kalkulacja i dochodzę do wniosku, że dla zapewnienia bezpieczeństwa, ze względu na rezerwy wody do picia, powinniśmy jeszcze jechać około 40 minut. Teraz już nie można marzyć, to ostatnie minuty przed nasileniem upału, gdy słońce stoi w zenicie. Ostrożne zmiany obrotów silnika; czuję się tak, jakbym pracował tak jak on. Muszę mu pomagać, wybieram jak najmniej grząską trasę, kluczę więc... Kompas, ale kompas skacze, muszę pamiętać, gdzie było rano słońce, przypominam sobie jego wędrówkę po niebie. Obserwuję mikroskopijny cień samochodu na piasku. Tak, tamte lekkie wzniesienia powinny być bardziej na prawo. Jeszcze parę kilometrów i stajemy na biwak. Przed sobą mam lekki spadek, będziemy mogli wcześniej wyruszyć, zjazd ułatwi rozpędzenie samochodu po grząskim piasku. Każdy z nas wyszukuje sobie kawałek cienia pod naszym domem na kołach. Pijemy wodę — ma 39°C, jest niesmacznie ciepła, ale ma w sobie jakieś resztki cech napoju. Zaczynam obserwować różne elementy samochodu, jestem pewien, że nic się nie może popsuć, mam tak wielkie zaufanie do tej maszyny. Kontroluję ciśnienie powietrza w oponach — wszystkie koła 0,5 At, powinno być dobrze. Od rana przejechałem 75 km w ciągu 3 godzin i 55 minut. Przeliczam poprzednie dane — wychodzi, że średnia jest wyższa niż przyjęta w kalkulacjach, w granicach 31 km/h. To dobrze, dalej przesuwa się granica bezpieczeństwa. Denesz budzi się z drzemki i robi pomiary temperatury. Notuję podawane wyniki — temperatura otoczenia w cieniu: 52°C, temperatura piasku: 63°C, temperatura w słońcu: 69,5°C. Nie wiem, co myślą koledzy, ja leżę i obserwuję termometr i myślę teraz tylko o tym, aby słupek rtęci nie podniósł się ani o milimetr. Czy to można przetrzymać? Ile może wytrzymać ludzki organizm? Nie rozmawiamy. Mija okres nasilenia upału, a z nim strach przed gorącem. Powoli wszyscy nabieramy ochoty do życia. Szoni pitrasi na maszynce jakąś piekielnie parzącą zupę z papryką — to przysmak Węgrów. Zupa jest świetna, gorąca i piekąca, pozwala odczuć różnicę pomiędzy nami a otaczającą nas spiekotą. Po południu czeka nas podobno najgorszy odcinek — wysokie do 150 m wydmy. Wydaje się, że nie może już być nic groźniejszego niż dotąd. Przejeżdżam ten odcinek śpiewająco, wiem, że jeszcze parę dni i zobaczymy ludzi. Następnego dnia, pomagając Arpadowi spakować materac, zobaczyłem pod nim dwa sczepione z sobą jadowite skorpiony. Jeden był nieżywy, prawdopodobnie dlatego, że walczyły z sobą, dały spokój śpiącemu. Burza piaskowa — chamsin — trwała dwa dni. Przejechałem bardzo mało, ale dziś można znowu marzyć, napięcie maleje, słońce, dobra widoczność, na horyzoncie góry Tibesti. To najlepszy sprawdzian, że mamy dobry kierunek. Obliczam: do Fort Lamy jeszcze około 1500 km Sahary. Czy zastanę tam listy z domu? Po południu pierwsze wystające z oceanu piasków skały. Staję na przerwę obiadową pod samotnym zespołem gór. Pierwszy raz w cieniu, ale ciepło jak w piecu. Czuję gorące uderzenia do głowy. Ciekawość gna mnie jednak między skały, i co za radość! Znajduję na jednej z nich wykuty rysunek krowy. To jest nareszcie coś, czego nie było w opisach. W zacienionych szczelinach skalnych są też ślady ognia. Jak dawne? Znalazłem 39 miejsc z rysunkami. Nie zwracam już na nic uwagi. Łażę po słońcu ze szkicowni-kiem i aparatami. Każde schylenie się po papier czy ołówek to wysiłek, który trzeba docenić, skoro doliczyłem się 246 skalnych rysunków! Większość przedstawia zwierzęta: krowy, byki, antylopy, jest też nosorożec, są żyrafy, psy. Po obiedzie odnajduję jeszcze słonie, kozice, owce, żyrafy w cętki, krowy w łaty. Rysunki spotyka się na gładkich ścianach i w miejscach zacienionych, zwykle tuż u podnóża gór. Tak wyglądało pierwsze spotkanie z rysunkami na skałach. Docieramy do oazy Bardai. Pierwszy kontakt z ludźmi i wiadomości ze świata. Mamy rezerwę wody pitnej. Z układu chłodzenia ubyło przez cały czas 1,5 l wody. Zatrzymujemy się tutaj kilka dni. Wpierw przeprowadzam kosmetykę wozu. Poznajemy żyjących tu Tibu — mieszkańców tych gór. Wieczorem, po obejrzeniu tańców na jednym z placów wioski, jesteśmy zaproszeni przez mieszkańca sąsiadującego z nami „domku". Ciemna, bezksiężycowa noc, nie widać gwiazd, pyły niesione przez wiatr z pustyni przysłoniły zupełnie niebo. Idziemy rzędem, prowadzi gospodarz, coś tam przede mną majaczy, ale kieruję się raczej słuchem, nie odróżniani nawet swoich stóp od piasku, słychać tylko szelest jego przesypywania i głuche stąpnięcia. Wciskamy się w skupisko domków i ograniczających podwórka ścian z trzciny. Czuję ją wyciągniętymi przed siebie dłońmi. Jest jeszcze szelest ocierających się ramionami poprzedników. W tym momencie uzmysławiam sobie, jak potężny jest bezmiar Sahary. Idę na końcu, wydaje się, że gdybym przystanął, ucichną kroki i nie będzie już nic. Na chwilę zatrzymałem się, jest cisza, późna noc, nie słychać odgłosów osady. Stoimy na podwórku, które się raczej wyczuwa, niż widzi. W rozjaśniającej się purpurowej poświacie spostrzegam, jak gospodarz rozdmuchuje mikroskopijny żar węgielków na środku zagrody. Obok ognia leżą dwie postacie. Jedna wstaje — to żona gospodarza — przynosi derkę, którą układa pod ścianą ogrodzenia. Gospodarz zaprasza do siadania. Ognisko oświetla już dość dokładnie czworobok piasku zamknięty wysokimi na 2,5 m ściankami grodzonymi z trzciny. Część zajmuje domek, wykorzystując dwie narożne ścianki. Widać wyraźnie tylko otwór wejściowy, brak okien. Drugi czerniejący otwór to wejście do szałasiku gospodarczego. Żona gospodarza położyła się ponownie obok syna, który nie poruszył się od naszego wejścia. Udaje, że śpi, czasem jednak blask ognia zdradza, że obserwuje nas spod przymrużonych powiek. Obydwoje z matką leżą na piasku owinięci w burnusy, podłożywszy pod głowę dłonie. Leżą pośrodku prostokąta ograniczonego usypanym z piasku wałkiem. Zastanawia mnie to, ale o nic nie pytam. Jak dotąd, panuje milczenie, nikt nie powiedział ani słówka. Gdy wchodziłem, moje „salam alekhoum" rozwiało się gdzieś nad podwórecźkiem. Przypuszczam, że kobieta nie powinna odpowiadać, a mały był za mały, aby przyjmować gości. Gospodarz przyszedł z nami, pozdrowiłem więc ogólnie dom. Właściwe powitanie trwało półtorej godziny, bowiem należy do niego parzenie i picie herbaty. Jest to cały ceremoniał, objaw gościnności i obrządek powitania. Nieprzestrzeganie tej tradycji może być uważane za obrazę. Jest to tak poważny rytuał powitalny, że czynnościami z tym związanymi może się zajmować tylko mężczyzna, i to najwyższy stopniem w hierarchii rodzinnej. Ten sam ceremonialny zwyczaj obserwowałem w Azji. W zupełnej ciszy obserwuję ruchy gospodarza. Czasem doleci jakiś odgłos z otaczających nas zagród, czasem zaszeleści, poruszona lekkim wiatrem, trzcina ogrodzenia. Słychać bardzo wyraźnie rozdmuchiwanie żaru przez gospodarza. Ogień pali się bardzo oszczędnie, utrzymywany kunsztownie tylko tyle, ile go potrzeba. Płomyk dotyka metalowego naczynia, zawieszonego na skośnie wbitym w piasek pręcie. Gospodarz tak się zapamiętał w czynnościach, jakby nas tu wcale nie było. Przyniesione poprzednio wraz z czaj- niczkiem malutkie czarki stoją półkolem na piasku. Woda zagotowała się i nasz mistrz ceremonii nalewa wrzątku do czajniczka, w którym już jest herbata z kawałkiem cukru. Teraz czajniczek zostaje zawieszony nad ogniem i przez przesuwanie żaru utrzymuje się w nim odpowiednią temperaturę, po czym przelewa się zawartość na moment do innego naczynia i z powrotem. Czynność tę powtarza się parokrotnie. Gospodarz nalewa do swojej czarki, próbuje odrobinę, ocenia, czy napar jest odpowiedni, i wlewa na powrót do czajniczka. Jeszcze chwilę podgrzewa, po czym zręcznie napełnia czarki, lejąc płyn cienkim strumykiem z wysoka. W ten sposób nalewana herbata ochładza się odrobinę i lekko pieni na powierzchni. Każdy z nas, według zaplanowanej przez gospodarza kolejności, co podkreśla wiek lub ważność gościa, otrzymuje czarkę. Pijemy małymi łyczkami i pustą czarkę podajemy do rąk gospodarza. Tego wymaga ceremoniał, nie wolno też odstawić czarki na piasek, można by obrazić dom i domowników. Tę samą herbatę zaparza się trzykrotnie i każdy z nas wypija po trzy czarki. Herbata ma dodatek mięty, co nadaje jej specyficzny smak. Wydaje się, że nasz gospodarz dodał więcej mięty przy trzecim zaparzaniu. Siedzę wygodnie oparty, całodzienna praca na upale daje się we znaki, tym bardziej że podczas dnia nie śpimy, jak to robią krajowcy, szkoda nam czasu. Teraz więc już po północy czuję znużenie i poddaję się ciszy. Słyszę tuż za swoimi plecami szelest trzciny, przez chwilę pomyślałem, że to mysz, i przestałem zwracać uwagę na szmer. Po chwili delikatny szmer się powtórzył. W tym samym momencie chłopiec uniósł głowę, gospodarz momentalnie podsycił ogień i powiedział: „Smet ada"! (Słuchaj tam!). Chłopiec paroma cichymi skokami znalazł się tuż przy mnie. Sypie piaskiem, podnosząc końce trzcin. Dwa, trzy uderzenia trzymaną w dłoni zwiniętą szmatą, po czym wygarnia bliżej światła trochę sfatygowanego skorpiona. Po ostatniej czarce podnosimy się i, odprowadzeni przez gospodarza, wychodzimy. W trakcie pożegnania zapytałem o przeznaczenie usypanego dookoła śpiących wałka z piasku. Gospodarz wyjaśnił, że jest to ochrona przed skorpionami. Podobno śpiący ma usłyszeć, jak usypuje się piasek pod wdrapującym się na to ogrodzenie skorpionem. Wydaje mi się jednak, że pajęczaka odstrasza samo wspinanie się, którego woli dla wygody uniknąć, tym bardziej że nie odżywia się ludźmi. Przypadki pokłuć ludzi przez skorpiony zdarzają się wtedy, gdy owad się broni. Codziennie robię wypady po kilkanaście kilometrów od oazy w poszukiwaniu skalnych rysunków. Plon poszukiwań był coraz bardziej owocny. Znajdywane rysunki przedstawiały ludzi, sceny pasterskie, sceny z polowań, wojowników i tańce kultowe. Rysunki na Saharze pochodzą z różnych epok, nawarstwiają się, są dziełem różnych ludów, które tu mieszkały od pradawnych czasów. Stały się one przedmiotem analizy naukowców. Wiadomo, że w dalekiej przeszłości Sahara była jednym z najgęściej zaludnionych obszarów Afryki. Były tu pastwiska i woda. Na długo przed naszą erą rozpoczęło się powolne osuszanie Sahary i ludzie zaczęli z niej uciekać. Góry Tibesti są rejonem mało jeszcze zbadanym. Każdy krok, podczas poszukiwań nowych miejsc z rysunkami, kiedy łaziłem po upale, nie był łatwy. Bardzo pomagała lornetka, co oszczędzało mi podchodzenia do skalnych ścian, pod którymi nie było prawie cienia. Siadałem lub kładłem się na piasku, wyszukując wygodne miejsce pod łokcie, i wolno przeglądałem przez lornetkę niedalekie skały. Jeżeli niczego nie zauważyłem, przenosiłem się kilkadziesiąt metrów dalej i zaczynałem od nowa. Trzeba jednak bardzo uważać, rysunki znikają i stają się niewidoczne przy zmianie oświetlenia. Trzeba więc taką partię pozostawić na inną porę dnia, aż słońce padnie na skal? pod odpowiednim kątem. Na Saharze nawet bardzo doświadczony fotograf ocenia błędnie intensywność światła; może być ono bardzo różne od oświetlenia pozornego. Na przykład w okolicy, gdzie są czarne plamy skał poutykanych w złotopłowej płaszczyźnie piasków, a słońce jest lekko zawoalowane przez fech-fech — drobny, piaskowy pył, nie sposób fotografować bez światłomierza z fotokomórką elektryczną. Mijają dni. Ponad połowa trasy przez Saharę poza nami. Dziś pod wieczór zobaczyliśmy, co jest tu unikalną rzadkością — grupkę palm w pustyni, wody ani śladu, powierzchnia jak gdyby wyschłych bagnisk pokryta białymi plamami zaschniętego, białego proszku. To sól. Stajemy na biwak. Rozwieszam hamak pomiędzy palmami, ryzyko spania na ziemi jest za wielkie. Ostrzegani przez nomadów, wiemy, że właśnie w takich jak to miejscach jest najwięcej węży i innych niezbyt miłych zwierzątek. Tankuję benzynę. Robię to zawsze nocą, ponieważ niższa temperatura nie powoduje takiego odparowania paliwa, które wynosi w warunkach tu panujących około 8%. Potem kładę się spać. Budzi mnie silny wiatr, to chamsin. Ruszamy wcześnie, bez śniadania — przeszkadza wiatr i masy niesionego pyłu i piasku. Dotąd chamsin nie był groźny, ale teraz to już chyba gibli, jeszcze gorszy. To, co się teraz zaczęło, widzimy po raz pierwszy w życiu. Widoczność ograniczona do paru metrów, a czasem wcale jej nie ma, pomimo że osłania mnie w kabinie szyba, muszę prowadzić wóz (o ironio!) w śnieżnych okularach. Obawiam się o system filtrowania powietrza, jest to ciężka próba dla konstruktorów. Tak mija dzień. Cały czas jadę, słońca nie widać, nie przypieka więc tak mocno. Jedyna troska — to utrzymanie kierunku, a trzeba teraz lawirować pośród skał i jakichś paskudnych wądołów. Czasem z konieczności zawracam i szukam nowego przejazdu. To piekło Bahar-es-szejtan, po arabsku Morze Diabła, gibli z jego szaleńczymi porywami mija po trzech dniach. Docieramy do fortu Koro-Toro. Zaproszeni przez dowódcę rozkoszujemy się chłodem wewnątrz murów. Podczas obiadu usługuje, nie, to nieodpowiednie określenie — po prostu dyskretnie celebruje przy posiłku żona komendanta fortu. Piękna, wysoka, o królewskich ruchach, czarna dziewczyna. Mąż, widząc nasze pełne zachwytu spojrzenia i domyślając się rzucanych półgębkiem uwag, z dumą oświadcza, że żonę sprowadził aż z plemienia Tussi, znad jeziora Kiwu (Ruanda Urundi). Posterunek mieści się w wielkim, pomalowanym na biało forcie. Czworobok paro-metrowych murów wyrastających z piasku, otoczony wypełniającym go stopniowo, wzgórzem piasku. Na nim zespolone ściśle z murami, wyciętymi w blanki i strzelnice, wieńczą go zabudowania połączone w jeden labirynt z kwadratowym dziedzińcem. Tu mieszczą się izby zajmowane przez komendanta, sala rozpraw i przyjęć, pokoje gościnne, koszary (przez cały dzień zobaczyłem 2 żołnierzy — byłoby nietaktem pytać komendanta o „stan załogi", ale przypuszczam, że nie przerastał on o 25% tego, co widzieliśmy), dalej magazyny, kuchnia i więzienie, od którego klucza jeden z żołnierzy bezowocnie poszukiwał już od dwóch godzin, a aresztowany w tym czasie siedział sobie przed fortem na wydmie razem z rodziną, aż wściekły na niezdarnego żołnierza komendant kazał mu się wynosić do Szejtana. Od frontu bastionu — parę chałupek 20 stałych mieszkańców osady, studnia obudowana dachem i ścianami, a gdzieś tam dalej o 705 km (tak wynika z obliczeń) Fort Lamy. Reszta to piasek. Z lewej strony piaski, z prawej, tuż pod murem dwa kolczaste drzewka i znów piasek aż do horyzontu, z tyłu... piasek... piasek... aż do Morza Śródziemnego, te drobne 3050 km. To wszystko nakryte czapą słonecznych promyków tak grzejących, że śmierć w lodówce wydaje się rozkosznym zgonem. Tak wygląda egzotyczny fort. Obrazu dopełnia daleki, jękliwy ton przesypywanych wiatrem piasków. Najbliższą okolicę wiatry omijają przez większą część doby, co mogło być jedną z przyczyn obrania miejsca na budowę fortu. Jest to też miejsce z wodą i kończą się tu wielkie, wędrujące wydmy, a zaczyna równina, lekko pofałdowana, przechodząca w pustynną sawannę. W Koro-Toro, prócz miłych wspomnień, pozostawiłem lub, być może, „pozostawiono mi" telek, mały sztylet, otrzymany w prezencie od jednego z poznanych nomadów w Tibesti. Taki sztylet na skórzanej opasce, prostej lub splatanej, noszą mężczyźni na lewym przedramieniu. Miałem go w kabinie obok siedzenia. Mógł sam wypaść w czasie wysiadania na trasie lub po prostu zniknął, gdy STAR stał cały dzień przed fortem. Był to jedyny niejasny przypadek w okresie całej wyprawy. Żegnani przez gościnnego komendanta, jego żonę i małego synka, robimy gospodarzom zdjęcia. Ruszamy, obdarowani na drogę wielkim udźcem, lekko podwędzonym, jakiegoś zwierzaka oraz pieczątką w dzienniku ekspedycji: „l Regiment du Tchad Koro-Toro — Chef de Poste". Z informacją, że czasami z Fort Lamy, raz lub dwa razy w miesiącu, przyjeżdża tu samochód, zanurzamy się w piaski. Przez Faya Largeau do Fort Lamy stolicy Czadu. Tam skończy się pustynia. Przejechaliśmy podobno najtrudniejsze odcinki, przejechaliśmy je bez jakiejkolwiek awarii samochodu. Jestem mu za to wdzięzny. Człowiek i maszyna dotarli tam, gdzie jeszcze są pierwotne ślady człowieka i narzędzia. Samochód, to współczesne narzędzie na co dzień człowieka 20 wieku, pomagał odnajdywać ślady naszych praprzodków. Pomimo że przebyłem całą trasę bez jakiejkolwiek awarii, drugi raz, ze względu na ryzykowne warunki, nie zdecydowałbym się na jazdę taką trasą tylko jednym samochodem. Chyba że przebiegałaby ona przez... pustynię Kalahari. Dobieslaw Walknowski ---------------------------------------------- Mgr Dobieslaw Walknowski, projektant form przemysłowych, podróżnik i etnograf, w latach 1963—1970 brał udział w odległych wyprawach podejmowanych na polskich samochodach ciężarowych „Star-25" i „Star-66". Przemierzał w nich jako uczestnik ekspedycji paleontologicznych PAN bezdroża Mongolii (1963, 1964, 1965), jako uczestnik ekspedycji Klubu Wysokogórskiego w Hindukusz — góry Afganistanu (1966), jako kierownik polsko-węgierskiej wyprawy badawczej — bezludne obszary Afryki (1967) i wreszcie jako kierownik zorganizowanej przez „Polmot" podróży akwizycyjno-doświadczalnej — kraje Bliskiego Wschodu oraz Środkowej i Południowej Azji (1970). Obok zamieszczamy spisane specjalnie dla Czytelników „M.T." jego wrażenia z najtrudniejszej próby, którą i dla człowieka, i dla maszyny było pokonanie Sahary, (red.) ----------------------------------------------

Strona stworzona przez jaro (http://jaro.wz.cz). Użyte wtyczki: fancybox, tablesorter porawiony przez Bill Beckelman.
Administrator: JjF. stat4u
Szczególne podziękowania dla magazynu "Młody Technik" (http://www.mt.com.pl) za udostępnienie ogromnej ilości materiałów.